- szkolenie z hotelarstwa i gastronomii + nauka włoskiego.
Pewnego, pięknego, lutowego dnia 2016 roku otrzymałam list. Jak się miałam później dowiedzieć, miał mi on odmienić życie.
Niestety nie dostarczyła mi go sowa, więc nie był to list z Hogwartu.
Ale był to list wysłany z Urzędu Pracy, że mają dla mnie ofertę. Pomyślałam, że w końcu ta "zacna" instytucja znalazła mi pracę.
Miałam się wstawić na spotkanie, gdzie będą omawiane szczegóły, oczy wytrzeszczyłam z nie do wierzenia, że faktycznie tym razem coś mi znaleźli.
Przyszłam na spotkanie, które okazało się kolejnym spotkaniem grupowym osób bezrobotnych i zwątpiłam."Jak mogłam być taka głupia, że choć przez chwilę pomyślałam, że ci ludzie znajdą pracę,kolejne szkolenie, które mi wmuszą pod groźbą kary jeśli się nie zgodzę.. w tym to oni są najlepsi, w znajdowaniu pracy zaś bezskuteczni."
Przyszła jakaś pani, by zaoferować nam staż zagraniczny - we Włoszech. Już nie raz o tym słyszałam, nawet byłam chętna jechać, ale jakoś zawsze brakowało mi odwagi albo może raczej wątpiłam we wszystko co oferuje urząd pracy.
Jednak tym razem było inaczej.
Obiecanki, zachęty - łyknęłam haczyk:
Mówili: pojedziecie do Riccione, nad morze. 3 miesiące we Włoszech, praca co drugi dzień minimum 6 godzin, raz w tygodniu kontynuacja lekcji włoskiego tam na miejscu, minimum 250 euro na miesiąc plus napiwki, że niby można sobie dorobić nieźle robiąc nadgodziny,, darmowe wyżywienie, zakwaterowanie, ubezpieczenie, przejazd wycieczki - za nic nie płacicie, ba! nawet nam telefony doładują.
Wycieczki do San Marino, Rzymu i Watykanu, Mirabilandii.
Staż miało poprzedzać 3-tygodniowe szkolenie u nas w mieście, z hotelarstwa i gastronomii plus nauka włoskiego i za to wypłacą nam stypendium w wysokości nie całe 1000 zł - i faktycznie tak było.
Pomyślałam, że czemu nie? Darmowa wycieczka, 3 miesiące, kupa wolnego czasu, nauczę się czegoś fajnego i jeszcze mi za to zapłacą, będę się miała czym pochwalić, jakaś przygoda i jeszcze w CV będzie to pięknie wyglądało, będę taka światowa bo coś zobaczyłam, a być może to byłby mój jedyny wyjazd za granicę, bo nie wiem czy kiedykolwiek będzie mnie stać na takie luksusowe wakacje. A zawsze chciałam zwiedzić Rzym więc chciałam skorzystać z okazji i tak nie miałam nic lepszego do roboty.
I namówiłam moją drugą połówkę na ten wyjazd, nie robili problemów, że jadą pary, więc skorzystaliśmy.
Szkolenie na miejscu:
Nauka włoskiego trwała 3 tygodnie, w maju. Całkiem fajnie i spokojnie przebiegające zajęcia, włoski nie jest trudnym językiem, było ok. Zajęcia z hotelarstwa już nieco mniej, bo jedyne czego się nauczyłam to mycie podłogi i noszenie krzeseł. Szykowali akurat salę pod wesele i "wykorzystali" nas do pomocy aniżeli faktycznie czegoś nauczyli. Potem przez kolejne 3 dni mieliśmy naukę o zastawach, szkłach, kelnerstwa i alkoholu, którą prowadził sympatyczny pan, który alkoholu nie tyka. Zrobił nam na zakończenie różne drinki, więc było wesoło. Z gastronomii nie mieliśmy nic.
Egzamin z włoskiego zdaliśmy, przydzielili nas do hoteli i stanowisk we Włoszech, dali nam umowy i plan gdzie było podane czego mieliśmy się nauczyć.
Cyrki ze stypendium:
Pieniążki nam wypłacili, które tak apropo chcieli wypłacić dopiero w czerwcu 14, gdy będziemy już na miejscu, bo zawsze wypłacają 14 każdego miesiąca i nie chcieli tego zmieniać, księgowy się niby uparł. Za każdym razem gdy przychodził pan Blondasek z urzędu na kontrole do nas i sprawdzał obecność, myśmy prosili żeby wypłacili wcześniej,bo są nam pieniądze potrzebne, a przecież jesteśmy bezrobotni a każą nam kupować jakieś specjalne stroje do pracy. Blondasek oczywiście nic nie załatwił mimo, że obiecał, więc udaliśmy się z moim facetem sami do urzędu, pogadaliśmy, przedstawiliśmy problem i załatwiliśmy od razu to czego tamten przez 3 tygodnie nie umiał (albo mu się nie chciało) i tak każdy otrzymał przed wyjazdem pieniążki.
Pora na wyjazd:
Włochy zbliżały się wielkimi krokami, byliśmy podekscytowani, trochę przerażeni.Było trochę latania, załatwiania spraw, trzeba było się wypisać z PUP'y, kazali nam jechać załatwić ubezpieczenie na wyjazd, i założyć darmową kartę europejską (czy jak to się tam zwie). Jak się potem okazało, nie była ona potrzebna, bo przecież organizator kursu ma obowiązek nas ubezpieczyć, ale tak zawsze jest, że Urząd pracy nigdy nie jest doinformowany. Kazali zrobić badania, czy możemy w ogóle wyjechać, książeczka sanepidu we Włoszech nie była potrzebna (serio!).
Mieliśmy zapewnioną opiekę na miejscu... jak się potem okazało, tylko teoretycznie, bo w praktyce było z tym nieco inaczej.
W końcu ten wielki dzień nastał, wsiedliśmy w autobus i ponad 20godzin jechaliśmy do słonecznej Italii...
Ciąg dalszy nastąpi...
Pozdrawiam
Ania :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz