czwartek, 29 października 2015

Moja kariera krawcowej...

Cześć!
Właśnie dziś ukończyłam półtora miesięczne szkolenie krawcowa-szwaczka i zdobyłam certyfikat.... a jak do tego doszło?



W urzędzie pracy...
Kiedy byłam na podpisie na początku września zapisali mnie na jakieś spotkanie bezrobotnych, więc poszłam na nie i tam oznajmili kobietom (bo same kobiety przyszły), że jest kurs "szwaczka-krawcowa", który trwa półtora miesiąca. 2 tygodnie teorii i miesiąc praktyk u pracodawcy i oczywiście urząd pracy nam za to płaci, bo mają pieniądze z UE. Zapewniali nas, że po skończeniu kursu pracodawca NA PEWNO zatrudni u siebie przynajmniej na 3 miesiące na okres próbny.
Szkolenie jest przymusowe chyba, że w ciągu 7 dni ktoś przyniesie jakąś inną umowę o pracę lub ma jakiś na prawdę poważny powód, żeby nie brać udziału w kursie. Jak ktoś się nie zgadza, to zostanie wyrzucony z urzędu na okres 4 miesięcy i zostanie bez ubezpieczenia. Oczywiście kurs można w każdej chwili przerwać z różnych powodów z tym, że jeśli jest to przerwanie, bo po prostu komuś się nie chce uczestniczyć to zwraca koszty za kurs, ale jeśli rezygnuje bo np. znalazł zatrudnienie to wtedy bez żadnych konsekwencji.
Z około 60 kobiet na kurs poszło... 20, w tym ja.

Czemu się zgodziłam?
Byłam chyba jedyna, która uznała, że taki kurs może mi się przydać i jestem na prawdę na niego chętna. No bo i tak nie miałam nic innego do roboty, a zawsze to jakaś przygoda, nowe doświadczenie, poznanie nowych ludzi i możliwość zarobku, a każdy grosz się przydaje. A może nawet odkryje w sobie jakiś ukryty talent? kto wie? No bo co może być złego w takim kursie?
Większość osób zrezygnowała po prostu z lenistwa, cóż ich sprawa, a ja papierek mam i czegoś się nauczyłam.

A ile latania z tym?
Nie dość, że w zasadzie przymusili do kursu, tłumacząc się, że nie ma innych kursów do wyboru ani nie mają pieniędzy na staże (mówili tak, bo gdyby był wybór to nikt by nie poszedł na krawcową) to mieliśmy zaledwie 2 godziny na to by pójść do lekarza aby wypisał zaświadczenie, że możemy wykonywać daną pracę, a nie dość, że nas było 20 osób w kolejce to jeszcze byli inni pacjencji. Na szczęście pani Doktor nie badała tylko na szybko wypisywała te kartki i tyle. Potem trzeba było to zanieść do urzędu i latać z pokoju do pokoju z każdą karteczką, bo przecież jesteś bezrobotny to masz czas i można Cię wykorzystać. Tylko Tobą pomiatają, przeganiają, najczęściej są niemili, bo nie masz pracy i traktują cię jak robala. I jednej rzeczy nie potrafią nawet zrobić dobrze, ale o tym dokończę później, najpierw szkolenie.

Pierwsze dwa tygodnie...
Mieliśmy mieć teoretycznie teorię, ale tak w praktyce to mieliśmy od razy praktykę. Jedyną teorią była około 20-minutowa pogadanka o BHP. A tak już w pierwszy dzień trzy dziewczyny ( w tym ja) poszłyśmy na maszyny popróbować sobie, poćwiczyć, ponieważ Pani instruktorka prosiła nas o pomoc w szyciu pluszowych myszek. Ogólnie miałyśmy zajęcia z trzema bardzo miłymi i sympatycznymi paniami.

I tak nasz kurs był trochę przyspieszony. Następne były stroje dla kucharzy oraz stroje robocze - ogrodniczki. A na samym końcu szyłyśmy spódniczki dla siebie na "egzamin", ktoś miał przyjść i ocenić w ostatni dzień, ale nas olali, a tak się napracowałyśmy wszystkie, panie pomagały, żebyśmy miały dobrze i wszystkie zdały a tu nikt nie przyszedł,a  tak to codziennie potrafili przyjść nawet po dwa razy na kontrole Ci z urzędu, ale w ostatni dzień jak na złość nie. Moim zdaniem to brak poszanowania naszej pracy. Egzamin oczywiście wszystkie panie zdały.
Było miło i sympatycznie, ale niestety organizacja pracy trochę kulała. Były trzy panie na 20 osób, każdej trzeba coś pokazać, poprawić, poradzić. Chyba tylko w jeden czy dwa dni były wszystkie trzy panie na raz, a tak zazwyczaj była jedna góra dwa. Więc jak każda z nas była "zielona" w szyciu i z każdą pierdołką się chodziło, to kolejki się robiły. Poza tym były tylko 3 może 4 maszyny na 20 osób i dwa owerloki. To trochę mało, za dużo nie poszyłyśmy, każda po kawałeczki, bo każda chce szyć. Więc praktycznie większość czasu się stało i czekało albo w kolejce do pani albo w kolejce do maszyny lub siedziało i piło kawki, herbatki i jadło śniadanka. Ewentualnie jak ktoś miał coś do sprucia to miał zajęcie na jakiś czas. Była laba, ale do momentu gdy rozdzielili nas do różnych pracodawców. 10 dziewczyn poszło do jednego, 6 do drugiego a 4 ( w tym ja) do trzeciego. Za dwa tygodnie dostałyśmy wypłatę 650 zł.

Miesiąc u pracodawcy:
W pierwszy dzień nas miło przyjęli (mówię o naszej czwóreczce), usiadłyśmy przy maszynach i cały dzień się bawiłyśmy i ćwiczyłyśmy sobie szycie, zakładanie nitek, stopki itd. Na drugi dzień już powoli zaczynałyśmy szyć torby. Bo my trafiłyśmy do zakładu kaletniczego. Szyłyśmy torby


 i futerały do fletów.

Trzy dziewczyny siedziały przy maszynach a czwarta szła do stołu wypychać torby, oczyszczać z nitek, nawlekać paski i takie tam przyjemne robótki. Na zmianę robiłyśmy żeby każda każdą maszynę poznała i żeby każda przy stole była.

Atmosfera w pracy...
Była przyjemna, wszyscy mili, praca przyjemna, bezstresowa, nie na akord. Szef bardzo uprzejmy, złoty człowiek, cały czas uśmiechnięty, nie robił problemów, nie czepiał się i ze wszystkimi na "Ty". Pracownicy super, było miło i wesoło. Na prawdę trafiłyśmy nieźle. Aż przyjemnie się do tej pracy chodziło. Na pożegnanie kupiłyśmy torbę cukierków i rozdałyśmy wszystkim w podziękowaniu za miłą współpracę.

Bałagan w urzędzie pracy:
Przy zapisywaniu się na kurs, podali kartki do wypełnienia i kazali napisać czy chcemy wypłatę do ręki czy na konto. Ci co na konto dostali specjalny druczek żeby wpisać numer konta i zanieść do pokoju nr. 24.
Więc tam poszłam. Przede mną było kilka osób. Gdy nadeszła moja kolej, nie wiedzieli co z tą kartką zrobić. Mówię, że kazali mi tu przyjść i że nawet w rogu napisali do jakiego pokoju (i pokazałam napisaną ołówkiem cyferkę 24) a Pani do mnie mówi, że to mam do pośrednika pracy zanieść, a tutaj mam przyjść dopiero na podpis. To poszłam do pośrednika a pośrednik oczywiście zapisał, że na szkolenie poszłam itd. i się pytam co mam z tą kartką zrobić bo mi kazali tutaj przyjść, no to pani pośrednik pyta "a to nie była pani w pokoju 24?" (!!!) ja mówię "tak, byłam ale kazali mi przyjść tutaj do pani", a ona "dobrze, to ja wezmę tę kartkę i zaniosę im" i przypięła do mojej teczki.
W dniu wypłaty okazało się, że nie jako jedyna nie mam pieniędzy, bo w urzędzie myśleli, że chcę osobiście a nikt nie odebrał w banku to przysłali z powrotem do urzędu. Poszłam tę sprawę wyjaśniać i okazało się, że nikt im tej kartki nie podał... no bo po co urzędnik ma się fatygować? pytanie tylko, co ona zrobiła z kartką, którą przy mnie przypięła do mojej teczki, a teczka znalazła się w pokoju nr 24 w dniu podpisu i w dniu wypłaty?
w ogóle w urzędzie nawet nie wiedzieli ile nam dadzą wypłaty. Najpierw miało być 1200 za całość, potem że 1200 na miesiąc, potem, że 800 za całość. Potem, że za dwa tygodnie dostaniemy 650 zł a za miesiąc i pracodawcy 1200. I owszem, te 650 w końcu dostaliśmy, ale się okazało, że za miesiąc u pracodawcy dostaniemy około 800 zł bo IM SZKODA KASY!
Mało tego, sami nie do końca wiedzieli do kiedy mamy kurs. Najpierw, że do 14 listopada, potem, że do 6 listopada a koniec końców okazało się, że mamy do dzisiaj czyli 29 października (nawet nie pełny miesiąc, bo szkoda im kasy za jeden dzień zapłacić). Ale przynajmniej zapewnili nam śniadanie podczas dwutygodniowego pobytu na "teorii" i kawkę i herbatkę. I zaopatrzyli nas w paczuszki do pracodawcy (kawka, herbatka, cukier i ciastka po 3 paczuszki na łebka - wypas) oraz zeszyciki, długopisiki i podręczniki o krawiectwie.

I co się okazało?
Z 20-stu osób zatrudnienie dostały tylko 2 osoby.... żal. I na dodatek tydzień po tym jak się na kurs zapisałyśmy, zorganizowali kurs na kasę fiskalną, która bardziej by się nam przydała, bo kasa teraz jest wszędzie i więcej miejsc pracy... to  nie! nam mówili, że nie mają pieniędzy na inne szkolenia i że nier ma wyboru.. zrobili tak specjalnie, bo nikt by na krawcową nie poszedł.

Co wyniosłam ze szkolenia?
Na pewno umiem jako tako szyć i zarobiłam trochę pieniędzy :)

To wszystko, taka oto moja mała przygoda. Certyfikat jest. :) moja krótka kariera szwaczki dobiegła chyba końca, ale za to mam miłe wspomnienia i podręcznik oraz darmowy zeszyt i długopis. :)

Pozdrawiam
Elilaya :)



2 komentarze:

  1. A samo szycie jest dobrą umiejętnością. Ja kiedyś szyłam sobie spódnice, sukienki, a nawet spodnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra sprawa, zgadzam się i fajna zabawa. Niestety nie mogę po półtora miesiącu mówić na siebie "szwaczka" bo by to był obraza dla tych którzy od wielu lat w tym siedzą, ale torbę uszyć potrafię :)

      Usuń